Myślę, że każdy z nas przekonał się już niejednokrotnie i jakiś czas temu, że w internecie można znaleźć (prawie) wszystko i (prawie) wszystkich. Kamery, które prezentują misie koala na drugim końcu świata? Nie ma problemu! Wyjaśnienie, dlaczego boli ręka (i że to na pewno rak)? Och, bardzo proszę. Internet to prawdziwa skarbnica nie tylko wiedzy, ale i wszystkiego, o czym niektórym z nas lub naszym przodkom nigdy się nie śniło. Wraz z rozwojem możliwości, w internecie możemy dostrzec różne rodzaje ekshibicjonizmu i szeroko pojętych dobrych (ale czy zawsze?) rad.
Możliwości, które daje „Enter”
Widzicie: naprawdę rozumiem, że technologia, że to wszystko idzie do przodu. I tak, trzeba z tego korzystać. Internet to obecnie praktycznie nieodzowna część życia każdego z nas. Jeszcze 15 lat temu, gdy byłam w podstawówce, nie raz i nie dwa zdarzało się, że musiałam spędzać godziny pomiędzy bibliotecznymi regałami z nosem w książkach, aby w ogóle odrobić pracę domową. A teraz? Jedno kliknięcie, jeden „Enter” otwiera przed nami całe morze możliwości i odpowiedzi.
Staram się zrozumieć to, co można tu znaleźć. Ale są sytuacje, które wprawiają mnie w konsternację. Szczególnie irytuje mnie konkretna grupa osób, która prawdopodobnie nie myśli o konsekwencjach tego, co w internecie wyczynia. I nadal nie wiem, dlaczego zamiast żyć w realnym świecie, swoje życie prowadzi głównie online.
„Życie poza Internetem? Nie znam” – czyli rodzicielstwo w najnowszym wydaniu
Instagram. Miejsce pełne pięknych zdjęć, dla wielu użytkowników stanowiące nawet formę pamiętnika czy po prostu prywatnej galerii, którą chcą się podzielić ze światem. I wtem wchodzi ona, cała na biało (dopóki Brajanek jej nie opluje). W tym momencie wręcz słyszę, jak wszyscy jednogłośnie mówicie „nie podoba Ci się?! To nie oglądaj!”. No, moi drodzy, nie zawsze się da.
Relacja z porodu? Podobno w internecie można znaleźć nie tylko zdjęcia, ale także filmy, a nawet… relacje live na Facebooku! Sama nie szukałam – dajcie znać, jeśli ktoś z Was się natknął. Wracając do porodów: czy naprawdę konieczne jest dwie godziny po urodzeniu dziecka informować o tym wszystkich? Cały internet? Rozumiem: rodzina, najbliżsi. Ale zdjęcia zmęczonej świeżo upieczonej matki, które obiegają sieć w takich chwilach? Po co?
Miesiąc z życia Brajanka
Brajanek ma już 3 dni. Zrobił nawet pierwszą kupkę! Chcieliście to wiedzieć? No, właśnie. Ja też nie. Nadal nie rozumiem, po co takie rzeczy są udostępniane w sieci. Każdy szczegół z życia dziecka, które ledwo co przyszło na świat, nie pozostaje tylko w rodzinnych kręgach. Wiedzą ciotki z instagrama, wujkowie z fejsbuka i sam wujek Mark.
Dzisiaj mija pierwszy miesiąc z życia Brajanka! W tym czasie dowiedzieliście się, ile godzin przesypia w nocy, jak bardzo zabawne są te pozy, w których śpi i zaznajomiliście się z jego ulubioną zabawką.
Pewnie, sama publikacja zdjęcia czy posta wcale nie musi oznaczać nic złego. Niebezpieczne mogą się okazać dopiero jej konsekwencje – bo coś wrzucone w sieć raz, pozostaje w niej na zawsze. Czy kiedyś panie madki zastanowiły się, kto ogląda takie zdjęcia? Te wpisy? I czy myślą, że publikowanie takich szczegółów z życia jest naprawdę bezpieczne?
„Dzień dobry Panie Internecie, wyleczy Pan moje dziecko?”
Jest coś jeszcze, czego zdecydowanie nie umiem (i nawet nie chcę) zrozumieć. Internet bywa traktowany jako źródło genialnych i na pewno jedynych słusznych porad lekarskich. Bo po co iść z chorym dzieckiem do specjalisty, jeśli ciocia Madzia z Facebooka na pewno wie, co się dzieje i jak temu zaradzić? Aby się tego dowiedzieć, wystarczy zrobić szybką foteczkę telefonem i udostępnić ją w sieci. Z pewnością wystarczy trzy razy splunąć przez prawe ramię i gotowe – dziecko cudownie ozdrowiało!
W tym momencie na myśl przychodzi mi jeden, idealny wręcz przykład sprzed kilku(nastu) dni, kiedy to na Twitterze pewien rodzic udostępnił zdjęcie oka swojego dziecka, na którym ewidentnie widać, że coś jest nie tak. Nie mnie oceniać, czy to tylko zagrożenie zdrowia, czy też życia (wszak ekspertem nie jestem). Ale ustalmy fakty. Udostępnił. W internecie. Na Twitterze. Zamiast w tym samym czasie pojechać ze swoim dzieckiem do lekarza – bo mniemam, że tak się powinno zrobić. Przynajmniej moi rodzice tak robili, gdy sama byłam dzieckiem.
I wreszcie kwestia prawdopodobnie najbardziej podstawowa, gdy się jest rodzicem. Odpowiedzialność. Do kogo będą pretensje, jeśli jednak okazałoby się, że to coś poważnego? Przecież ludzie z Twittera, którzy na pewno chcieliby pomóc, nie mają wiedzy i doświadczenia – nie można więc powiedzieć, że cokolwiek stałoby się przez nich. Bo odpowiedzialność ma rodzic w pełnym tego słowa znaczeniu.
Podobnie, jeśli chodzi o internetowe konta lekarzy, którzy chociażby na Instagramie dostają setki zapytań z prośbą o poradę. Tu pojawia się moje pytanie: czy kilkuwyrazowy opis w wiadomości, bez jakiegokolwiek badania, wystarczy, aby postawić trafną diagnozę? Nie. I za coś takiego, oni też odpowiedzialności brać nie będą.
To ja, Zenek lat 49, jak mogę cię skrzywdzić?
W internecie, na dowolnych mediach społecznościowych, konto założyć może każdy. Ja, Zenek lat 49, Małgosia lat 19. Nikt nie sprawdza, kim jesteśmy, czy mamy tyle lat, ile podajemy, czy na pewno jesteśmy tacy, za jakich się podajemy. A co w momencie, kiedy ta ciocia z Instagrama, Kasia lat 27, także „świeżo upieczona mama”, to naprawdę pan Stasiek, lat 49, który no cóż, wykorzystuje zdjęcia małych dzieci do niecnych celów? Albo to ktoś, kto po prostu chce, aby w życiu ci coś nie wyszło? I udzieli rady, z przyjemnością. Ale nie takiej, która będzie właściwa i słuszna.
Ku mojej wewnętrznej radości w czasach, gdy się urodziłam, nie publikowano każdej sekundy z życia nowonarodzonego dziecka. Pewnie nawet dzwonienie do kogokolwiek było za drogie. Od tego abstrahuję, ale naprawdę bardzo ważną kwestią jest sam fakt ochrony prywatności swej i swojego dziecka.
Prywatność i odpowiedzialność
Dlaczego korzystając z Internetu, tak łatwo jest o nich zapomnieć? I dlaczego tak łatwo wyzbywają się ich właśnie te młode matki, które sprzedają każdą chwilę swojego dziecka za lajki, komentarze i westchnienia „instaciotek”? Idąc dalej, bardzo łatwo można zacząć kojarzyć informacje zdobyte w internecie – po jakichś urywkach zdjęć czy nagrań nietrudno jest kogoś zidentyfikować. Ludzie są perfidni – wrzucasz foty mieszkania, a okazuje się, że Twoje cztery kąty stają się pożywką dla złodzieja. Dzielenie się każdą chwilą czy wyjazdem (co przyznam: robię sama) jest niebezpieczne, bo może choćby ułatwić włamanie do domu. Równie niebezpieczne jest narażanie na wszelkie nieprzyjemności swoich dzieci. Bo to nie tylko umożliwianie potencjalnemu przestępcy czy nawet nielubianej, nieżyczliwej osobie uczynienia czegoś niedobrego. Dotyczy to także narażania życia czy zdrowia dziecka i przedkładanie internetowych porad nad wizyty u lekarzy.
Zastanów się, zanim klikniesz „udostępnij”
Matko, madko, mamo, zastanów się, zanim wrzucisz w sieć kolejne zdjęcie swojego dziecka. Czy naprawdę cały świat musi wiedzieć, że ma już pięć ząbków, że właśnie 10 minut temu się opluł i zjadł klocka? Czy może lepiej zostawić swoje życie, swoje szczęście i problemy dla siebie? Zwłaszcza jeśli myśli się tylko o tych „blaskach”, pozytywach. A nad drugą stroną medalu nie zastanawiamy się – chociaż powinniśmy.
Rodzicu! Pamiętaj, że internet to nie jest prawdziwe życie i mimo całej swej użyteczności nie zastąpi realnego świata w całej jego różnorodności. Do wszystkiego należy podchodzić z rozsądkiem – i to powinna być nadrzędna zasada korzystania z dobrodziejstw sieci. Bardziej istotna niż regulaminy Facebooka, Instagrama, informacje o RODO i o ciasteczkach – z którymi Wy, odpowiedzialni dorośli, na pewno zdążyliście się zapoznać.