Przeznaczenie: Saga Winx | recenzja

Przeznaczenie: Saga Winx to nowa produkcja Netflixa, która powstała na podstawie serialu animowanego Klub Winx. Oryginalna seria, w przeciwieństwie do trendów z początku lat dwutysięcznych, gdzie protagonistami byli chłopcy, opowiadała o grupie dziewczyn – wróżek. Koncept ten tak spodobał się producentom, że postanowili hojnie w niego zainwestować. Dla przykładu, stroje czarodziejek projektowali min. Dolce & Gabbana oraz Prada. Oryginalna seria miała swoją premierę w 2004 roku i bardzo szybko odniosła międzynarodowy sukces. Na jej podstawie powstały musicale, pokazy jazdy na lodzie, zabawki, artykuły papiernicze a także gry.


O serialu

Główną bohaterką serialu Netflixa jest szesnastoletnia Bloom, która niedawno dowiedziała się, że ma moc kontrolowania ognia. Nastolatka pochodzi z Ziemi, ale jak się okazuje, jest wróżką. Fakt ten jest rzadko spotykany, bo oznacza, że któryś z jej przodków był taką istotą. Dziewczyna zostaje przyjęta do szkoły Alfea. To miejsce w innym wymiarze, gdzie wróżki doskonalą swoje czarodziejskie umiejętności, a niemagiczni nastolatkowie są szkoleni na wojowników. Stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości, gdzie magia jest czymś oczywistym. Będziemy również śledzić, jak stara się odkryć prawdę o swoim pochodzeniu.

Co rzuca się w oczy

Serial od pierwszych scen atakuje nas stereotypami. Gdybyśmy pominęli wątki magiczne, otrzymalibyśmy klasyczną amerykańską szkołę z internatem, gdzie nastolatkowie chodzą na zajęcia, mają swoje problemy, kompleksy i przeżywają pierwsze miłości. Organizują na imprezy, piją alkohol (obowiązkowo z czerwonych, plastikowych kubeczków), biorą narkotyki i uprawiają seks. Jeżdżą też samochodami i korzystają z telefonów oraz (co zaskakujące biorąc pod uwagę, że akcja dzieje się w innym wymiarze) Facebooka i Instagrama. Jak zaśpiewałby klasyk: ,,Jak do tego doszło? Nie wiem…”

Bohaterowie również są raczej archetypiczni. Bloom jest buntowniczką, outsiderką… I wybranką, na którą wszyscy czekają od lat. Natomiast w jej najbliższym gronie mamy: 
– Stellę – ździrowatą, wyniosłą księżniczkę (moc światła);
– Terrę – gadatliwą, pulchną kujonkę (ziemia);
– Aishę – sportsmenkę ceniącą zasady (woda);
– Musę – dziewczynę cichą i wycofaną (empatia);
– Beatrix – sprytną, dążącą po trupach do celu antagonistkę (powietrze);

Do tego są oczywiście przystojni chłopcy, którzy w większości nie władają magią, ale uczęszczają na tę samą uczelnię, gdzie są szkoleni na wojowników.

Fabuła z mojej perspektywy

Sama fabuła jest niewymagająca, prosta i w dużej mierze przewidywalna z kilkoma miłymi zaskoczeniami. Niestety za bardzo pędzi, nie pozwalając na zbudowanie ciekawego, mięsistego świata o jasnych regułach. Brakuje również czasu, by pokazać pełnowartościowych bohaterów, z ich zaletami, wadami i motywacjami. Postacie są jednowymiarowe. Na pierwszy rzut oka wiemy, kto jest dobry a kto zły. Po jednej scenie jesteśmy w stanie ocenić charakter danej osoby. Relacje między postaciami są powierzchowne, zmieniają się właściwie z odcinka na odcinek. Główna bohaterka jest okropną egocentryczką, ciągle mówi o sobie i nie interesuje się innymi, a wręcz ich odpycha. Mimo to nagle koleżanki z dormitorium stają się jej bliskimi przyjaciółkami i zaczynają tworzyć zgraną paczkę.

Równie szybko postępuje rozwój umiejętności Bloom. Z niepewnej siebie i swojej mocy dziewczyny, która wystraszona jest brakiem kontroli, z odcinka na odcinek nagle świetnie posługuje się swoimi umiejętnościami. Wcale nie dzięki lekcjom (z których po ich przebiegu nie wiem, jak można coś wynieść), ale dzięki kilku radom koleżanki.

Serial na każdym kroku stara się podkreślić, jak bardzo jest feministyczny i postępowy. Bohaterowie rzucają hasłami jak mansplaining albo wypominają innym fatshaming… Tak naprawdę to kolejny zbiór klisz, gdzie w pewnym momencie zaczynamy przewracać oczami na kolejny, na siłę wciśnięty, tekst.

Animacja vs. Produkcja Netflixa

Produkcja Netflixa czerpie z pierwowzoru, lecz (na co narzeka wielu fanów animacji) nie jest jego wiernym odwzorowaniem. Ma zupełnie inny klimat i dynamikę. Nie jest bajką dla dzieci, ale produkcją skierowaną do nastolatków / młodych dorosłych. Zmieniono również główne bohaterki. Przede wszystkim w animacji było ich sześć, a nie pięć. W serialu zabrakło wróżki Tecny, która władała technologią (co dziwne, bo mamy przecież komórki i media społecznościowe). Ponadto zmieniono pochodzenie etniczne niektórych postaci. Musa była Azjatką a Flora, czyli serialowa Terra, Latynoską.

Pozytywną w moim odczuciu zmianą było obsadzenie aktorki plus-size w jednej z głównych ról.

Podsumowanie

Netflix stworzył serial jedynie lekko nawiązujący do oryginalnej animacji. Próżno tu szukać radosnych wróżek w brokatowych, kolorowych strojach. Produkcja to klasyczne teen drama, mamy więc wątki nastoletnich dramatów i romansów, które przeplatają się z tymi, gdzie rozwiązujemy tajemnice z przeszłości.

Serial miał potencjał na bycie naprawdę solidną produkcją. Niestety, to co zapowiadało się jako ciekawa, magiczna historia z silnymi postaciami jest mocno nijakie. Zaserwowano nam opowieść, która chce zadowolić wszystkich a tak się, niestety, nie da. W miejscu silnych kobiet mamy takie, które tylko mówią, że są silne, po czym powielają stereotypy. Feministyczny wątek wspierających się dziewczyn zastąpiono papierowymi relacjami. Zamiast magicznego świata mamy amerykański High School z odrobiną sztuczek. Na plus warto wspomnieć o grze aktorskiej. Bo aktorzy robią, co mogą z fatalnie napisanymi postaciami. Warto również zwrócić uwagę na dobry soundtrack.

Finalnie serial jest przeciętny i nie wyróżnia się na tle innych w swoim gatunku (jak chociażby: Never have I ever czy Sex education). Zdecydowanie dobre jako klasyczne quilty pleasure albo do oglądania jednym okiem w czasie sprzątania czy gotowania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Bożena pisze:

Ach oglądało się kiedyś! Zaczęłam w technikum, a później po pracy w piekarni zawsze leciałam do domu, żeby zdążyć! Raz nawet zostawiłam ciasto na kawiorki.
„Ukarze cię w imieniu księżyca!” hehehe
Kiedyś te bajki były lepsze, no ale to francuskie więc wiadomo, że jakość. Teraz to tylko same głupoty. I kota jeszcze tego czarnego nie ma. Co gadał z plamką na czole.