Odwieczna walka dobra ze złem. Potwory, demony, anioły życia i śmierci, Horadrimowie i Sankturaium. Ten, kto nie stracił na tej grze setek godzin, ten nie wie, co traci! Dziś cofniemy się w czasie oraz spojrzymy na to co się dzieje w stacji Blizzarda.
Pierwsze starcie z grą
Moja przygoda z „Diablo” zaczęła się od dwójki, a dokładnie w 2003 roku, kiedy to zagrałam pierwszy raz u kuzyna. Czy chciałam mieć własną kopię? Oczywiście! I o dziwo dostałam ją na urodziny. W podstawowej wersji głównie grałam jako Nekromanta (eh, ta mroczna strona) albo Czarodziejka. Dopiero w dodatku „Lord of Destruction” dorwałam Druida i się z miejsca zakochałam. Biegamy po mrocznym, zniszczonym świecie i tłuczemy wszystkie pomniejsze potwory, by na samym końcu pokonać Diablo. Chwilami całe otoczenie było zbyt mroczne dla dziewczyny w wieku 13, a noce granie z demonicznymi melodiami nie ułatwiały wycieczek do toalety przy zgaszonych światłach. Później w szkole średniej trafiłam na jeszcze kilku fanów „Diablo”. Tak w dużym skrócie, bo nie ma co się rozpisywać nad klasyką, cała koncepcja gry jest bardzo przemyślana. Zarówno fabuła, postacie, jak i świat są „crem dela crem” gier tego wieku i jestem w stanie zaryzykować stwierdzeniem, że żadna gra która, się do tej pory ukazała nie jest dla tej pozycji zagrożeniem w gatunku hack and slash.
Co było dalej?
Po kilku latach pojawiły się pierwsze wpisy o pracach nad kolejną częścią „Diablo”. Jak tylko pojawiły się zapisy do testów, od razu wysłałam zgłoszenie i o dziwo się załapałam. Tak, byłam jedną z nielicznych kobiet, które testowały Diablo III! Początki testów to były łzy szczęścia, bo gra zapowiadała się naprawdę dobrze. Jednak im bliżej daty premiery tym coraz więcej problemów. W połowie 2011 roku stajnia Blizzarda stanęła przed wielkim problemem. Obiecano nam (graczom) wiele w nowej odsłonie klasyki, ale wiadomo, jak to bywa… taaaaaaaaka ryba, tylko że oczy to ¾ rybki. I tak było tym razem. Studio miało do wyboru wypuścić w 2012 roku niedopracowaną grę albo przesunąć datę premiery o rok i dopieścić do granic możliwości. Oczywiście nieważne, jaką by podjęli decyzję i tak by było źle. Po wielu konsultacjach z testerami zdecydowali się wydać to co, już mieli.
Radość fanów jednak nie trwała długo, po 38 godzinach padły serwery i naprawa urywki trwała przeszło dwa dni. Wyobraźcie sobie złość graczy, którzy wzięli urlop (tak, znam kilku takich) by na nowo być nerdem i móc spędzić przed ekranem kilka dni i nocy. Oczywiście frustracja była ogromna, zakończyło się góra dwa akty i koniec zabawy. Kiedy sytuacja wróciła na swoje tory na Blizzarda wylało się takie wiadro pomyj, że sami operatorzy helpdesku byli w ogromnym szoku. To było do przewidzenia.
A w ramach rekompensaty…
Dostaliśmy nowe postaci (Łowczyni Demonów, Szaman, Mnich), dwa klasowe nawiązania do klasyki – czyli Barbarzyńcę i Czarodzieja, a gdzie Nekromanta? Gdzie Krzyżowiec? O postaciach jeszcze będzie, ale teraz trochę o rozgrywce. Do aktów nie mogę się przyczepić, bo są przemyślane i sprawiają wrażenie całości, jest dużo ukrytych dodatkowych piwnic czy przejść, przez co gra na pierwsze trzy rozdziały się nie nudziła. Mam jeden ogromny żal co do zakończenia. W dwóch poprzednich częściach po zabiciu Diablo… no cóż, sam najwyższy Zły wchodził w ciało bohatera i żerował na nim. Tu tego nie ma i tego strasznie mi brakowało, bo jak się okazało demonek siedział w naszej towarzyszce przygody – Lei (nie mylić z tą z „Gwiezdnych wojen”), a po jego zabiciu dusza zostaje uwięziona w czarnym kamieniu.
Trochę wieje nudą. Sprawy nie poprawia muzyka, która nie zapada w pamięć, a i sam świat jest ciut za bardzo kolorowy i żywy jak na standardy Diablo. Po dwóch latach dorywamy w rączki dodatek „Reaper of Soul” i o Cię panie! Powrócił stary styl „Diablo”! Dostajemy piąty akt, nowego bohatera – Krzyżowca i nowego bosa, którym jest Anioł Śmierci! Brzmi groźnie i ciekawie się zapowiada. Walczymy z „ożywieńcami”, podczas gdy nasz zmysł słuchu jest atakowany dobrymi, mrocznymi melodiami, a zniszczone Sanktuarium robi ogromne wrażenie. Jednak znowu po kilku przejściach gra zaczyna najnormalniej w świecie nudzić. Więc co robi Blizzard? Hej, damy Wam sezony! Na początku pomysł się przyjął, ba siedzieliśmy po kilka nocy, by zrobić zadania i mieć unikalny ekwipunek, który był ciężko dostępny po zamknięciu domu aukcyjnego. Po szóstym sezonie zadania zaczęły się powtarzać i jak nie robiło się sezonu na poziomie „Udręka”, to ekwipunek był marny pod względem statystyk i lądował na przemiał.
Diablo walczy o dobre imię?
Blizzard skupił się na nowym tytule, jakim był „Overwatch”, przez co „Diablo” nie było dalej rozwijane i coraz mniej ludzi w niego grało. Na 20-sto lecie wrzucili event „Ciemność nad Tristam” i można było sobie kupić kolejną klasę, czyli Nekromantę (za 29,90 euro).
Teraz po kolejnych siedmiu latach dochodzi do nas coraz więcej przecieków o „Diablo IV”. Czy się cieszę? Nie. Miałam nadzieję, że ekipa Blizzarda odpowiedzialna za trójkę ma zamiar wypić piwo, które nawarzyła przy powstaniu trójki, a tu mam wrażenie, że nic się nie nauczyli i fani serii normalnie dostali w twarz. Dlaczego? Czwarta odsłona ma działać na silniku OW, czyli magiczny skrót z czasów studenckich „ctrl+c” – „ctrl+v”. I największy ból, którego nie mogę przetrawić – mamy zbratać się z demonami i tłuc Anioły. Przez 25 lat naszym zadaniem jest pokonać zło, by ratować świat, by nagle stwierdzić: „No hej! Idziemy na piwo i pozbędziemy się kilku aniołów!”. Nic innego jak powielony schemat z innych gier, który nie wniesie nic świeżego. W dodatku Blizzard świetnie zabił Diablo.
A Wy czekacie na nową odsłonę przygód w świecie Horadrimów?